Z racji tego, że nie miałem dobrego przewodnika, kierowałem się wskazówkami spotkanych ludzi. Dwie lub trzy osoby niezależnie od siebie opowiadały miłe rzeczy o miejscowości, do której można dostać się łodzią na północny wschód od Luang Prabang. Rekomendacje były następujące: najpierw chwilę płynie się Mekongiem w górę rzeki, a potem w górę rzeki Ou. Czysta woda, piękne górskie widoki. Czas płynięcia ok 7h.Postanowiliśmi z Ąrelem, że nie kupujemy biletu przez pośrednika, tylko bezpośrednio u przewoźnika. „Port” dla tych łodzi był położony 200m od naszego hotelu, więc super. Jak podejrzewałem, tam też pracują „Lazy Bastards”. W porcie przy załadunku ludzi chaos. Znów okazało się że sprzedano więcej biletów niż ustawiono łodzi (a były 3). Angielskiej pani puszczają nerwy. Zaczyna sie nieracjonalnie zachowywać, ale po pół godzinie podstawiają kolejną łódź (ależ im to było nie w smak) i osoby, które nie dostały się na którąś łódź, teraz miały miejsce. Na pozostałych łodziach również poluźniło się. BHP samego transportu z lądu na łódź też było mizerne: łódzie przycumowane tylko na dziobie i nieustabilizowane, a deska w roli kładki z lądu na środek łodzi w zasadzie była tylko położona. No i doczekałem się: damulka z Indii miała pecha, łódź odeszła od lądu a ona chlup do wody z torbą i niezłą lustrzanką 🙂

Lustrzanka poszła na dno, natomiast kobieta dopłynęła do burty łódki, gdzie jej facet nie miał innego pomysłu na ratunek jak tylko ciągnąć ją za ręce do góry, przy czym biedaczka była oparta o burtę plecami. Idiotyzm kompletny. Komizm sytuacji był tym większy, że kobieta w szoku wisiała na tych rękach, beczała i wołała „My camera, my camera”. Ogólna dezorientacja wśród lokalsów. Mogłem się popastwić dłużej, ale w końcu podstawiłem jej deskę pod nogi, żeby mogła się wspiąć i wejść na łódź. Aparat został po 5 minutach wyłowiony z brązowej, głębokiej na 3m wody. Szacun dla lokalsa.

Sama łódź jest wąska, jakiś 1m szerokości, ale długa może na 10m, silnik z tyłu ryczy tym bardziej, że walczymy z prądem. Małe drewniane siedzonka zniekształcają pośladki i wszystko wokół. Myślę, że lepiej jest dojechać do Nong Khiaw autobusem i wracać łodzią. Wydaje mi się, że będzie ciut szybciej lub też ciszej.

Widoki – no czasem ładne górskie okolice, życie lokalsów wzdłuż rzeki podobne, do tego co widziałem wcześniej. Jedynym nowym urozmaiceniem jest to, że przy obecnym poziomie wody są do pokonania bystrza, więc łódź kluczy miedzy nimi dając gazu ile wlezie. Wieczorem dopływamy do wioski i zaczyna się poszukiwanie noclegu. Wioska podzielona jest przez rzekę na dwie części połączone wysokim mostem. Znów mamy szczęście i szybko znajdujemy nocleg w drewnianym domku za 40tyś KIP. Jest w nim dobra łazienka, dwa łóżka i moskitiery, do tego ulubiona przeze mnie weranda. Takich domków jest z 6, można też tanio zjeść.

W tych okolicznościach przyrody po raz pierwszy przydarzyło mi się zagrać w petanque. Ciężko to opisać, widok na góry, palmy wokół a ja gram w petanque 🙂

Sama wioska jest cicha i spokojna. Niektórzy wynajmują rower, żeby pojechać do jakieś wioski górskiego plemienia, albo zobaczyć małą jaskinię, jednak to mnie jakoś nie bawi. Nie lubię też pakować się z aparatem komuś pod strzechę. Na ten okres przypada u mnie ekstremum przeziębienia. Miałem Doxycyklinę, którą mi sprezentował Graham w Tajlandii, na święta, więc leczenie było. W zasadzie dał mi ją do prewencji przed malarią, ma ona jednak też dość szerokie zastosowanie przy zapaleniu górnych dróg oddechowych. Mam ją do dziś i nie biorę przeciw malarii.

W tej wiosce wziąłem sobie jeden dzień do leczenia, a Ąrel zdecydował się gonić Julię na południu Laosu. Następnego dnia chciałem jechać na wschód Laosu, stopem. To był błąd, nikt się nie zatrzymał, bo nikt nie gada po angielsku. trasa daleka, uczęszczana tylko przez lokalsów. Zrezygnowany poszedłem z tobołami na dworzec. Jedyny autobus na wschód jedzie rano, a czasami też wieczorem, przy czym nikt na dworcu nie był w stanie powiedzieć o której pojedzie i czy w ogóle… Wtedy miałem już całkiem zepsuty humor, więc zdecydowałem jechać  spowrotem do Luang Prabang, akurat bus czekał przed odjazdem. Kolejna „niespodzianka”: znow sprzedano zbyt wiele biletów na jeden minibus, więc zdenerwowani turyści z Zachodu stali przed busem i nic nie robili 🙂 A że mi nie zależało, bo nie miałem wcześniej kupionego biletu, zagadałem do szefa tego burdelu czy by nie podstawił następnego minibusa 🙂 Jak on chce robić biznesy nie zapewniając ze swojej strony wystarczającej ilości miejsc jak wskazuje na to popyt? Tak na prawdę to była mała zjebka w jego stronę, ale o dziwo zadziałało. Lokalnych pasażerów jadących na krótki odcinek przeniósł do songthewa, oddał im trochę kasy, a nas upchnął w tym minibusie. I miałem miejsce przy kierowcy 😀 Aaa i jak tam ktoś będzie to niech uważa, bo busy do Luang Prabang jadą na dworzec północny lub południowy. Ten jechał na południowy i dobrze, bo z Luang chciałem jechać dalej na południe.
Jechaliśmy ponad 4h. Już po zmierzchu byliśmy na dworcu w Luang. Miałem szczęście, bo wkrótce jechał następny autobus, tym razem nocny do Hanoi czyli też przez wschód Laosu…